Relacja z podróży do Nowej Zelandii i na Wyspy Cook’a. Dzień 13 wyprawy – Coromandel.
Dzień 13, Coromandel
Jedziemy nad Pacyfik 🙂
Nasz samochód pokonał już ponad 1000 kilometrów i jak na razie wiezie nas dalej.
Sprawdzamy wczoraj pogodę i w pobliżu nas może trochę padać. Oby tylko wtedy, gdy będziemy w samochodzie.
Wyjeżdżamy z Hamilton i kierujemy się na północ w rejon o nazwie Coromandel.
To półwysep złożony ze stromych zboczy na wybrzeżu i lasów subtropikalnych.
Dojeżdżamy do plaży o nazwie Hot Water Beach, łączącej się z Pacyfikiem.
Główną atrakcją są tutaj podpowierzchniowe gorące źródła, które można sobie samemu wykopać w piachu. Na parkingu wypożyczyć można łopaty w cenie 10 NZD za sztukę, którymi wykonuje się pracę 🙂
Na plaży widzimy kilku kopiących ludzi w dwóch dziurach z piachu o głębokości około 1.5 metra i średnicach około 3 metrów. Sprawdzam wodę w dziurze, ale ma temperaturę oceanu i nie wydaje się być gorąca. Pewnie dziura musiałaby mieć z 3-4 metry głębokości, aby dojść do ciepłego źródła 🙂
Wieje silny morski wiatr, ale na szczęście bardzo ciepły. Nie wolno się kąpać, a według tablicy informacyjnej fale mają 5 metrów wysokości.
Po spacerze na plaży udajemy się do tzw. Cathedral Cove, czyli wielkiej skały oraz prowadzącego do niej otworu / łuku skalnego. Aby tam dojść, z parkingu wyruszamy na godzinny spacer drogą wzdłuż wybrzeża, z wieloma wzniesieniami i schodami.
Cathedral Cove jako skała wygląda jak wielki ostrosłup ustawiony w środku wody. Przed wejściem do otworu, z którego widać skalę, jest informacja o ryzyku jego zawalenia (pewnie kiedyś to nastąpi, podobnie jak w przypadku łuku w Maroku).
Do samej skały nie da się dojść, bo jest w oddalona od brzegu, ale z daleka robi wrażenie.
Wracamy szybko, bo w oddali widać zbliżające się chmury deszczowe. Odjeżdżamy w deszczu.
Nawigacja pokazuje godzinę drogi do kempingu. Jedziemy wzdłuż gór i docieramy w pewnym momencie do rozwidlenia. Wszystkie auta jadą w prawo, ale Google Maps wskazuje drogę w lewo krótszą o 15 minut. Wjeżdżamy. Początkowo droga idzie lekko pod górę. Po pewnym czasie z dwóch pasów ruchu robi się jeden, po kolejnych kilku minutach znikają linie ostrzegawcze. Wreszcie znika asfalt i pojawia się droga gruntowa. Dziwimy się, ale jedziemy dalej. Jest całkiem ciemno. Jedziemy szutrem i pokonujemy mnóstwo wijących się zakrętów. Mapa pokazuje jeszcze 20 kilometrów do wyjazdu. Wyminięcie autobusu w nocy graniczyłoby tu z cudem, ale tu chyba autobusy nie jeżdżą. Na odcinkach z zakrętami trzeba zwalniać do 5 km/h, bo droga jest śliska od deszczu i jest na niej mnóstwo małych kamyków.
Na drodze nie ma też zbyt wielu barierek ochronnych. W połowie drogi mijamy znak z wykrzyknikiem. Zwalniam i po chwili widzimy kilka krów przechodzących przez drogę w nocy. Ciekawe co jeszcze zobaczymy? Do końca zostało kilka kilometrów. Przez całą trasę mijają nas 4 samochody, wszystkie terenowe. Nasz sedan wydaje się tutaj nie mieć szans. Po kilkudziesięciu minutach pojawia się asfalt i nasze auto wraca na normalną drogę.
Po przyjeździe do kempingu, sprawdzany i okazuje się, że droga ta o nazwie The Road 309, jest jedną z atrakcji turystycznych.
Przez przypadek, ale udało nam się ją zwiedzić. Do tej pory była to najbardziej ekstremalna atrakcja naszej podróży.
Zastanawiam się jak wygląda ta trasa w dzień 🙂